Głównym choć nie jedynym celem naszej ostatniej podróży było Pitigliano. Postanowiliśmy spędzić tam cały tydzień i naprawdę poczuć atmosferę tego miejsca. Udało nam się aż za dobrze, o czym opowiem w osobnym tekście. Zanim jednak zagłębiliśmy się w wąskie uliczki naszego ulubionego miasteczka, chcieliśmy wykąpać się w morzu. Szukałam długo miejsca, do którego można bez problemu dojechać z Rzymu, a potem równie łatwo dostać się do Pitigliano. W grę wchodziła nasza perełka Marina di Grosseto, ale nie chciałam powielać w tak dużym stopniu wycieczki z 2014 roku. Staramy się jednak za każdym razem zobaczyć coś nowego, a w Marina di Grosseto już wszystko widzieliśmy. Kiedy rozważyłam już wszystkie opcje, przeanalizowałam połączenia kolejowe i ceny hoteli, postanowiłam że jedziemy do Albinii. Zważywszy na nasze dotychczasowe doświadczenia z tą miejscowością Piotr był trochę zdziwiony ;) Albinia? Znowu? No cóż. Przypomnę, że w 2014 roku nieustannie przejeżdżaliśmy przez to miejsce w drodze z Rzymu do Pitigliano, z Pitigliano do Orbetello, z Orbetello do Grosseto... No to teraz pojechaliśmy tam docelowo. Powitała nas znajoma stacja.
Mieszkańcy na nasz widok wykręcali głowy o 180 stopni. Nawet psy były w ciężkim szoku. Aż dziwne, że mają tam hotel, bo wszyscy zachowywali się tak, jakby turystę z plecakiem widzieli po raz pierwszy w życiu. Ale przecież jeśli nie jest się gotowym na bycie w centrum uwagi, nie jedzie się do małego miasta ;)
Z góry wiedziałam, że turystów tam nie będzie i o to nam chodziło. Założyłam też, że jedzenie w restauracjach będzie dobre, bo przecież nie warto zrażać złym jedzeniem tych niewielu miejscowych. Prawda? Niestety drugie założenie było błędne. Chociaż klimat w lokalu nam to po części zrekompensował. Byliśmy jedynymi gośćmi w restauracji oprócz licznej włoskiej rodziny, która urządziła dwunastoletniej córce urodziny - niespodziankę. Był tort, śpiewy i dobra zabawa. Jednak makaron penne z sosem pomidorowym był zaledwie jadalny, choć było go bardzo dużo. Pizza, którą jedliśmy dzień wcześniej w sąsiedniej restauracji też nie powaliła nas na kolana. Może trzeba było zamówić kebab, jak reszta miejscowych? :)
Na szczęście było to jedyne rozczarowanie, a piękna plaża oraz cudowna pogoda wymazały z naszej pamięci kiepskie jedzenie. Zanim jednak na plażę dotarliśmy, musieliśmy zapytać o drogę kilku miejscowych, bo przecież drogowskazów nie ma. Przypominam, że turystów brak, a mieszkańcy Albinii wiedzą jak tam dojść lub dojechać, więc niepotrzebne im żadne drogowskazy. Droga wiedzie przez rezerwat przyrody i podziemne przejście z kolorowymi graffiti :)
Na szczęście misja zakończyła się sukcesem. Klasyk mawia "Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście!" Ja Wam powiem, że był bunkier i było zajebiście! :D
Zdarza mi się robić zdjęcia w bardzo dziwnych pozycjach ;)
Cała plaża nasza, świeci słońce, czego chcieć więcej? Pierwsza morska kąpiel w tym roku zaliczona :D
A do tego na plaży co krok leżały piękne muszle i kamienie. W życiu nie przywiozłam z wycieczki tylu nadprogramowych kilogramów w kamieniach ;) Ale spójrzcie sami. Niektóre wyglądają jak gotowe obrazy.
Udało mi się też popełnić kilka szkiców. Jeden z nich powstał na tarasie naszego hotelu.
Gdyby ktoś mi powiedział dwa lata temu, że wrócę do Albinii i będę zadowolona z pobytu, pewnie bym nie uwierzyła (patrząc na dworzec). Albo, że zostanę zaproszona w tym roku na międzynarodowy festiwal sztuki do Farindoli, jako jedyna artystka z Polski. Życie jest jednak pełne niespodzianek i to jest właśnie cudowne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz