wtorek, 5 stycznia 2016

Wycieczka do Pienzy.

Plan był taki, żeby trzymać się chronologii i opisywać miasta w kolejności w jakiej je zwiedzałam, ale zawiesiłam się na Florencji i nie mogę jej ogarnąć w jednym wpisie. W związku z tym dzisiaj zrobimy szybką wycieczkę do Pienzy. Idziecie? :)







Przed ostatnią podróżą do Włoch, jak przed każdą podróżą, szukałam informacji o ciekawych miejscach , które niekoniecznie są celem dla turystów z całego świata. Zwykle w miejscowościach do których nie dociera kolej ani autobusy bezpośrednio z dużych miast, można liczyć na więcej autentyzmu, spróbować prawdziwej włoskiej kuchni... w dodatku w otoczeniu Włochów, a nie turystów z całego świata. Ceny też zwykle są bardziej przystępne. Taki sam malowany korek do wina był o połowę tańszy w Pienzy niż w oddalonym o kilkanaście kilometrów Montepulciano... ale powoli. Nie jesteśmy jeszcze w Pienzy. Na razie siedzę przed komputerem i szukam informacji. W trakcie tych poszukiwań trafiłam na przepiękne fotografie będące dla mnie kwintesencją Włoch. Pełne mgieł snujących się w dolinach i złotych refleksów na falistych kształtach toskańskich wzgórz. Z samotnymi cyprysami rzucającymi cienie, chmurami we wszystkich odcieniach zawieszonymi nisko nad horyzontem, polami, gajami oliwnymi i owcami pasącymi się na zboczach. Brzmi banalnie? Nic podobnego. Co prawda toskańskie pola z cyprysami są wizytówką tego regionu i pewnie każdy widział choć raz w życiu takie fotografie, ale te zdjęcia były wyjątkowe. Wyróżniały się interesującymi kadrami, wspaniałą kolorystyką, miękkim światłem i niezwykłą wrażliwością o którą w fotografii pejzażu wcale nie jest łatwo. Kiedy ktoś podejmuje temat tak piękny, a jednocześnie tak popularny musi szukać swojego stylu, musi się jakoś wyróżnić. Te zdjęcia miały to coś. Na przykład te poniżej. Dla mnie mają całkiem sporo tego czegoś :)








Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się że autorem tych wspaniałych fotografii jest Jarosław Pawlak - Polak mieszkający od dziesięciu lat w Pienzie. Właśnie Pienza i dolina u jej stóp (Val d'Orcia) są najczęstszym tematem jego zdjęć. To właśnie przeprowadzka do Włoch, jak pisze na swojej stronie, wzbudziła w nim na nowo chęć odkrywania, a owocem tych poszukiwań są jego zdjęcia. Oprócz tego organizuje warsztaty fotograficzne w całych Włoszech, podczas których pokazuje ciekawe miejsca o różnych porach dnia oraz dba o to by uczestnicy poczuli klimat prawdziwych Włoch. Od 1-5 lutego 2016 odbędą się takie warsztaty w Wenecji a na początku maja w Toskanii. Informacji można szukać na stronie internetowej. Kiedy przeczytałam o tym wszystkim i obejrzałam fotografie, nie zastanawiałam się ani chwili. Pienza została wciągnięta na listę miejsc do odwiedzenia. Kontakt z Jarkiem nawiązałam przez facebooka, a hotel zarezerwowałam przez booking.com i 31 sierpnia z Bolonii pojechaliśmy na kilka dni do tej uroczej miejscowości. Wcześniej oczywiście poczytałam również o historii Pienzy, która kiedyś nazywała się Corsignano i pod taką nazwą występuje w "Dekameronie" Boccacia. W 1458 r. nowo wybrany papież przybrawszy imię Piusa II postanowił przebudować rodzinną miejscowość i nadać jej na własną cześć nazwę Pienza. Przebudowa była spektakularna, ekspresowa i kosztowna. Wizję architekta z Florencji Bernardo Rosselino zrealizowano w trzy lata. Mimo, że dysponował niewielką ilością miejsca i ograniczała go istniejąca zabudowa średniowieczna, poradził sobie wyśmienicie. Niewielki plac Piazza Pio II w trapezowej formie sprawia wrażenie monumentalnego i prostokątnego. Jego głównym akcentem jest katedra o harmonijnej, renesansowej fasadzie z trawertynu. Jej kawałek można zobaczyć na moim szkicu :)

 


Za fasadą kryje się piękne gotycko-renesansowe wnętrze, w którym czas się zatrzymał. Zachwyciły mnie drewniane drewniane, misternie rzeźbione elementy wyposażenia, bo mam słabość do drewna. 




A przed katedrą plac ze starą studnią - miejsce spotkań miejscowych, którzy po 21:00 wieczorem wyprowadzają tam dzieci i psy :) Kiedy pojawiliśmy się tam pierwszego wieczoru, umówieni z Jarkiem i jego żoną Kasią, zastaliśmy grupę mężczyzn, którzy klęcząc na ziemi turlali lokalnym przysmakiem... gomułką sera Pecorino. Każdy z nich starał się dokulać ser jak najbliżej stojącego na ziemi słupka. Kiedy przyszedł Jarek, wytłumaczył nam, że panowie tylko trenują a prawdziwe zawody odbędą się za tydzień. 









Spędziliśmy cudowny wieczór w miłym towarzystwie popijając miejscowe wino. Jarek, Kasia i ich mała córeczka mówią świetnie po włosku i całkowicie zasymilowali się już z lokalną społecznością. Jarek opowiedział nam jak to się stało, że fotografuje Toskanię i co warto zobaczyć w okolicy. Na przykład drogę gladiatora. Widzieliście film „Gladiator”? ;) Jeśli tak, to na pewno kojarzycie sceny, w których główny bohater myśli o powrocie do domu. Co prawda to był Hiszpan a nie Włoch, a wzdłuż alei powinny rosnąć topole a nie cyprysy, ale widocznie w Hiszpanii nie mieli już tak dziewiczych terenów i rolę Hiszpanii w filmie "Gladiator"odegrała dolina Val d'Orcia... w dodatku po mistrzowsku, jeśli nie liczyć cyprysów. Biegliśmy tam o piątej rano na wschód słońca i wieczorem na zachód. Mimo jedzenia pasty i pizzy schudłam 5 kilogramów.












Oprócz pasty i pizzy poznaliśmy też kuchnię lokalną. Temat jest wart osobnego wpisu, ale teraz napiszę tylko o tym, że kuchnia regionalna jest inna niż ta którą znamy z filmów amerykańskich i z wielu polskich restauracji. Ale to pewnie już wiecie. Tradycyjna kuchnia toskańska jest bardzo prosta, lekkostrawna i tania. To znaczy w restauracjach jest tylko prosta i lekkostrawna ;) Przykładowo taka panzanella. Czerstwy chleb z ziołami, cebulą, czosnkiem, oliwą, octem i pomidorami. Pyszności na jedyne 6 Euro. Ponieważ pieczywo bez soli szybko robi się czerstwe, a w Toskanii z jakiegoś powodu piecze się pieczywo bez soli, trzeba je jakoś spożytkować. Jedna wersja mówi o tym, że Piza będąca w konflikcie z Florencją zablokowała transporty soli i trzeba było sobie jakoś radzić. Druga wersja jest taka, że sól była po prostu za droga. Jakby nie było, Luciano, który prowadzi osterię Sette di Vino robi naprawdę rewelacyjną panzanellę i zapiekany ser Pecorino. Przejął interes po swojej mamma, sam obsługuje klientów i opowiada im o kuchni włoskiej. To znaczy zna menu, ale to w zupełności wystarczy. Dogadaliśmy się, najedliśmy i popiliśmy pysznym winem. Na stronie Trip Advisor osteria Luciana robi furorę. Zarówno turyści jak i Włosi prześcigają się w pozytywnych recenzjach. Jarek też polecił nam to miejsce, jeśli chcemy spróbować lokalnej kuchni. Przypadek? Nie sądzę.

Myślę, że udało nam się doświadczyć w tym miejscu prawdziwych Włoch, prawdziwej Toskanii i zobaczyć jak żyją miejscowi. Nie znaczy to, że Pienza jest całkiem pozbawiona turystów, ale jest ich zdecydowanie mniej niż gdzie indziej. Kilka takich turystycznych miejsc mieliśmy okazję zwiedzić, ale jeśli to możliwe, staramy się w nich nie nocować. Jednak dotarcie do Pienzy (bez samochodu) wymagało zrozumienia włoskiej mentalności i użycia kilku szarych komórek. Z Bolonii dojechaliśmy pociągiem do Chiusi Chianciano-Terme, a tam stanęliśmy w obliczu braku informacji. Właściciel kiosku z gazetami napisał wprost na dużej kartce, zawieszonej na wysokości wzroku przeciętnego turysty, że nie życzy sobie pytań o cokolwiek, bo nie jest informacją turystyczną. Informacja właściwa była nieczynna. W tej sytuacji pozostał nam spacer do pobliskiej tabaccherii, a tam właściciel i jego klient wytłumaczyli nam za pomocą gestów i włoskich słów, które udało mi się zrozumieć, że do Pienzy najlepiej jechać przez Montepulciano. Pozostało tylko kupić bilety.





Według miejscowych należało to zrobić w autobusie, ale oni chyba rzadko korzystają z komunikacji miejskiej. Kierowca upierał się dla naszego dobra, że nie sprzeda nam biletów, bo na dworcu kupimy je o połowę taniej. Ale gdzie? Informacja nieczynna, biletomat obsługuje tylko bilety kolejowe, kiosk – wiadomo – kartka. Był jeszcze bar. Ale w barze? Pani w okienku z biletami na pociąg wygłosiła zdanie, w którym Piotr wychwycił słowo bar, ale go wyśmiałam. Ostatecznie kupiliśmy bilety u kierowcy. W Montepulciano przesiadka i znowu misja kupienia biletów. Tyle że w Montepulciano na barze była jednoznaczna informacja, że właśnie tam kupuje się bilety. W Pienzy było tak samo. Bar z kawą czynny od wczesnych godzin porannych jest najlepszym miejscem do dystrybucji biletów. Mają takie automaty jak u nas w kolekturach Lotto i drukują bilety na konkretne trasy. Proste i genialne :) Warto wiedzieć takie rzeczy.

Po dotarciu na miejsce z radością zainstalowaliśmy się w hotelu, który jednak opiszę następnym razem, podobnie jak jednodniową wycieczkę do Montepulciano. Są to tematy zasługujące na szczegółowy opis, a nie mam serca Was dłużej męczyć. Jeśli dotrwaliście aż do tego miejsca to i tak jesteście dzielni.
Dorzucę jeszcze kilka szkiców i fotografii na deser.











3 komentarze:

  1. Ohh zamarzyłam pojechać do Toskanii...piękne widoki, jak i szkice!! Ma w sobie magię takie podróżowanie z przygodami (np rozkmina gdzie kupić bilet), doświadczyłam tego jeżdżąc po Rumunii, gdzie na przystankach nie pisało nawet jaki autobus się zatrzymuje i dokąd jedzie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podróżowanie z przygodami to jedyny sposób jaki mnie interesuje :) Nie wyobrażam sobie uzależnienia od przewodnika i podróżowania w sposób zorganizowany, w grupie. A wycieczka do Toskanii wcale nie jest trudna do zorganizowania samemu. Na pewno prostsza niż do Rumunii ;)

      Usuń
    2. oj tak, Rumunia to "hardkor", aczkolwiek pewnie gdzieś na Wschodzie jest jeszcze bardziej przygodowo :D Toskania jeszcze przede mną! Marzę o niej :-)

      Usuń