Plan
był taki, żeby trzymać się chronologii i opisywać miasta w
kolejności w jakiej je zwiedzałam, ale zawiesiłam się na
Florencji i nie mogę jej ogarnąć w jednym wpisie. W związku z tym
dzisiaj zrobimy szybką wycieczkę do Pienzy. Idziecie? :)
Przed
ostatnią podróżą do Włoch, jak przed każdą podróżą,
szukałam informacji o ciekawych miejscach , które niekoniecznie są
celem dla turystów z całego świata. Zwykle w miejscowościach do
których nie dociera kolej ani autobusy bezpośrednio z dużych
miast, można liczyć na więcej autentyzmu, spróbować prawdziwej
włoskiej kuchni... w dodatku w otoczeniu Włochów, a nie turystów
z całego świata. Ceny też zwykle są bardziej przystępne. Taki
sam malowany korek do wina był o połowę tańszy w Pienzy niż w
oddalonym o kilkanaście kilometrów Montepulciano... ale powoli. Nie
jesteśmy jeszcze w Pienzy. Na razie siedzę przed komputerem i
szukam informacji. W trakcie tych poszukiwań trafiłam na przepiękne
fotografie będące dla mnie kwintesencją Włoch. Pełne mgieł
snujących się w dolinach i złotych refleksów na falistych
kształtach toskańskich wzgórz. Z samotnymi cyprysami rzucającymi
cienie, chmurami we wszystkich odcieniach zawieszonymi nisko nad
horyzontem, polami, gajami oliwnymi i owcami pasącymi się na
zboczach. Brzmi banalnie? Nic podobnego. Co prawda toskańskie pola z
cyprysami są wizytówką tego regionu i pewnie każdy widział choć
raz w życiu takie fotografie, ale te zdjęcia były wyjątkowe.
Wyróżniały się interesującymi kadrami, wspaniałą kolorystyką,
miękkim światłem i niezwykłą wrażliwością o którą w
fotografii pejzażu wcale nie jest łatwo. Kiedy ktoś podejmuje
temat tak piękny, a jednocześnie tak popularny musi szukać swojego
stylu, musi się jakoś wyróżnić. Te zdjęcia miały to coś. Na przykład te poniżej. Dla mnie mają całkiem sporo tego czegoś :)
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się że autorem tych wspaniałych fotografii jest Jarosław Pawlak - Polak mieszkający od dziesięciu lat w Pienzie. Właśnie Pienza i dolina u jej stóp (Val d'Orcia) są najczęstszym tematem jego zdjęć. To właśnie przeprowadzka do Włoch, jak pisze na swojej stronie, wzbudziła w nim na nowo chęć odkrywania, a owocem tych poszukiwań są jego zdjęcia. Oprócz tego organizuje warsztaty fotograficzne w całych Włoszech, podczas których pokazuje ciekawe miejsca o różnych porach dnia oraz dba o to by uczestnicy poczuli klimat prawdziwych Włoch. Od 1-5 lutego 2016 odbędą się takie warsztaty w Wenecji a na początku maja w Toskanii. Informacji można szukać na stronie internetowej. Kiedy przeczytałam o tym wszystkim i obejrzałam fotografie, nie zastanawiałam się ani chwili. Pienza została wciągnięta na listę miejsc do odwiedzenia. Kontakt z Jarkiem nawiązałam przez facebooka, a hotel zarezerwowałam przez booking.com i 31 sierpnia z Bolonii pojechaliśmy na kilka dni do tej uroczej miejscowości. Wcześniej oczywiście poczytałam również o historii Pienzy, która kiedyś nazywała się Corsignano i pod taką nazwą występuje w "Dekameronie" Boccacia. W 1458 r. nowo wybrany papież przybrawszy imię Piusa II postanowił przebudować rodzinną miejscowość i nadać jej na własną cześć nazwę Pienza. Przebudowa była spektakularna, ekspresowa i kosztowna. Wizję architekta z Florencji Bernardo Rosselino zrealizowano w trzy lata. Mimo, że dysponował niewielką ilością miejsca i ograniczała go istniejąca zabudowa średniowieczna, poradził sobie wyśmienicie. Niewielki plac Piazza Pio II w trapezowej formie sprawia wrażenie monumentalnego i prostokątnego. Jego głównym akcentem jest katedra o harmonijnej, renesansowej fasadzie z trawertynu. Jej kawałek można zobaczyć na moim szkicu :)
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się że autorem tych wspaniałych fotografii jest Jarosław Pawlak - Polak mieszkający od dziesięciu lat w Pienzie. Właśnie Pienza i dolina u jej stóp (Val d'Orcia) są najczęstszym tematem jego zdjęć. To właśnie przeprowadzka do Włoch, jak pisze na swojej stronie, wzbudziła w nim na nowo chęć odkrywania, a owocem tych poszukiwań są jego zdjęcia. Oprócz tego organizuje warsztaty fotograficzne w całych Włoszech, podczas których pokazuje ciekawe miejsca o różnych porach dnia oraz dba o to by uczestnicy poczuli klimat prawdziwych Włoch. Od 1-5 lutego 2016 odbędą się takie warsztaty w Wenecji a na początku maja w Toskanii. Informacji można szukać na stronie internetowej. Kiedy przeczytałam o tym wszystkim i obejrzałam fotografie, nie zastanawiałam się ani chwili. Pienza została wciągnięta na listę miejsc do odwiedzenia. Kontakt z Jarkiem nawiązałam przez facebooka, a hotel zarezerwowałam przez booking.com i 31 sierpnia z Bolonii pojechaliśmy na kilka dni do tej uroczej miejscowości. Wcześniej oczywiście poczytałam również o historii Pienzy, która kiedyś nazywała się Corsignano i pod taką nazwą występuje w "Dekameronie" Boccacia. W 1458 r. nowo wybrany papież przybrawszy imię Piusa II postanowił przebudować rodzinną miejscowość i nadać jej na własną cześć nazwę Pienza. Przebudowa była spektakularna, ekspresowa i kosztowna. Wizję architekta z Florencji Bernardo Rosselino zrealizowano w trzy lata. Mimo, że dysponował niewielką ilością miejsca i ograniczała go istniejąca zabudowa średniowieczna, poradził sobie wyśmienicie. Niewielki plac Piazza Pio II w trapezowej formie sprawia wrażenie monumentalnego i prostokątnego. Jego głównym akcentem jest katedra o harmonijnej, renesansowej fasadzie z trawertynu. Jej kawałek można zobaczyć na moim szkicu :)
A przed katedrą plac ze starą studnią - miejsce spotkań miejscowych, którzy po 21:00 wieczorem wyprowadzają tam dzieci i psy :) Kiedy pojawiliśmy się tam pierwszego wieczoru, umówieni z Jarkiem i jego żoną Kasią, zastaliśmy grupę mężczyzn, którzy klęcząc na ziemi turlali lokalnym przysmakiem... gomułką sera Pecorino. Każdy z nich starał się dokulać ser jak najbliżej stojącego na ziemi słupka. Kiedy przyszedł Jarek, wytłumaczył nam, że panowie tylko trenują a prawdziwe zawody odbędą się za tydzień.
Spędziliśmy cudowny wieczór w miłym towarzystwie popijając miejscowe wino. Jarek, Kasia i ich mała córeczka mówią świetnie po włosku i całkowicie zasymilowali się już z lokalną społecznością. Jarek opowiedział nam jak to się stało, że fotografuje Toskanię i co warto zobaczyć w okolicy. Na przykład drogę gladiatora. Widzieliście film „Gladiator”? ;) Jeśli tak, to na pewno kojarzycie sceny, w których główny bohater myśli o powrocie do domu. Co prawda to był Hiszpan a nie Włoch, a wzdłuż alei powinny rosnąć topole a nie cyprysy, ale widocznie w Hiszpanii nie mieli już tak dziewiczych terenów i rolę Hiszpanii w filmie "Gladiator"odegrała dolina Val d'Orcia... w dodatku po mistrzowsku, jeśli nie liczyć cyprysów. Biegliśmy tam o piątej rano na wschód słońca i wieczorem na zachód. Mimo jedzenia pasty i pizzy schudłam 5 kilogramów.
Oprócz
pasty i pizzy poznaliśmy też kuchnię lokalną. Temat jest wart
osobnego wpisu, ale teraz napiszę tylko o tym, że kuchnia
regionalna jest inna niż ta którą znamy z filmów amerykańskich i
z wielu polskich restauracji. Ale to pewnie już wiecie. Tradycyjna
kuchnia toskańska jest bardzo prosta, lekkostrawna i tania. To
znaczy w restauracjach jest tylko prosta i lekkostrawna ;)
Przykładowo taka panzanella. Czerstwy chleb z ziołami, cebulą,
czosnkiem, oliwą, octem i pomidorami. Pyszności na jedyne 6 Euro.
Ponieważ pieczywo bez soli szybko robi się czerstwe, a w Toskanii z
jakiegoś powodu piecze się pieczywo bez soli, trzeba je jakoś
spożytkować. Jedna wersja mówi o tym, że Piza będąca w konflikcie z Florencją zablokowała transporty soli i trzeba było
sobie jakoś radzić. Druga wersja jest taka, że sól była po
prostu za droga. Jakby nie było, Luciano, który prowadzi osterię
Sette di Vino robi naprawdę rewelacyjną panzanellę i zapiekany ser
Pecorino. Przejął interes po swojej mamma, sam
obsługuje klientów i opowiada im o kuchni włoskiej. To znaczy zna
menu, ale to w zupełności wystarczy. Dogadaliśmy się, najedliśmy
i popiliśmy pysznym winem. Na stronie Trip Advisor osteria Luciana
robi furorę. Zarówno turyści jak i Włosi prześcigają się w
pozytywnych recenzjach. Jarek też polecił nam to miejsce, jeśli
chcemy spróbować lokalnej kuchni. Przypadek? Nie sądzę.
Myślę,
że udało nam się doświadczyć w tym miejscu prawdziwych Włoch,
prawdziwej Toskanii i zobaczyć jak żyją miejscowi. Nie znaczy to,
że Pienza jest całkiem pozbawiona turystów, ale jest ich
zdecydowanie mniej niż gdzie indziej.
Kilka takich turystycznych miejsc mieliśmy okazję zwiedzić, ale
jeśli to możliwe, staramy się w nich nie nocować. Jednak dotarcie
do Pienzy (bez samochodu) wymagało zrozumienia włoskiej mentalności i użycia
kilku szarych komórek. Z Bolonii dojechaliśmy pociągiem do Chiusi
Chianciano-Terme, a tam stanęliśmy w obliczu braku informacji. Właściciel kiosku z gazetami napisał wprost na
dużej kartce, zawieszonej na wysokości wzroku przeciętnego
turysty, że nie życzy sobie pytań o cokolwiek, bo nie jest
informacją turystyczną. Informacja właściwa była nieczynna. W
tej sytuacji pozostał nam spacer do pobliskiej tabaccherii, a tam
właściciel i jego klient wytłumaczyli nam za pomocą gestów i
włoskich słów, które udało mi się zrozumieć, że do Pienzy
najlepiej jechać przez Montepulciano. Pozostało tylko kupić
bilety.
Według miejscowych należało to zrobić w autobusie, ale oni chyba rzadko korzystają z komunikacji miejskiej. Kierowca upierał się dla naszego dobra, że nie sprzeda nam biletów, bo na dworcu kupimy je o połowę taniej. Ale gdzie? Informacja nieczynna, biletomat obsługuje tylko bilety kolejowe, kiosk – wiadomo – kartka. Był jeszcze bar. Ale w barze? Pani w okienku z biletami na pociąg wygłosiła zdanie, w którym Piotr wychwycił słowo bar, ale go wyśmiałam. Ostatecznie kupiliśmy bilety u kierowcy. W Montepulciano przesiadka i znowu misja kupienia biletów. Tyle że w Montepulciano na barze była jednoznaczna informacja, że właśnie tam kupuje się bilety. W Pienzy było tak samo. Bar z kawą czynny od wczesnych godzin porannych jest najlepszym miejscem do dystrybucji biletów. Mają takie automaty jak u nas w kolekturach Lotto i drukują bilety na konkretne trasy. Proste i genialne :) Warto wiedzieć takie rzeczy.
Według miejscowych należało to zrobić w autobusie, ale oni chyba rzadko korzystają z komunikacji miejskiej. Kierowca upierał się dla naszego dobra, że nie sprzeda nam biletów, bo na dworcu kupimy je o połowę taniej. Ale gdzie? Informacja nieczynna, biletomat obsługuje tylko bilety kolejowe, kiosk – wiadomo – kartka. Był jeszcze bar. Ale w barze? Pani w okienku z biletami na pociąg wygłosiła zdanie, w którym Piotr wychwycił słowo bar, ale go wyśmiałam. Ostatecznie kupiliśmy bilety u kierowcy. W Montepulciano przesiadka i znowu misja kupienia biletów. Tyle że w Montepulciano na barze była jednoznaczna informacja, że właśnie tam kupuje się bilety. W Pienzy było tak samo. Bar z kawą czynny od wczesnych godzin porannych jest najlepszym miejscem do dystrybucji biletów. Mają takie automaty jak u nas w kolekturach Lotto i drukują bilety na konkretne trasy. Proste i genialne :) Warto wiedzieć takie rzeczy.
Po
dotarciu na miejsce z radością zainstalowaliśmy się w hotelu,
który jednak opiszę następnym razem, podobnie jak jednodniową
wycieczkę do Montepulciano. Są to tematy zasługujące na
szczegółowy opis, a nie mam serca Was dłużej męczyć. Jeśli
dotrwaliście aż do tego miejsca to i tak jesteście dzielni.